http://www.test.rowery650b.eu/images/stories/inne/Felietony%20Doroty/Dorowerota/Dorowerota_6.JPG

U mnie, jak zwykle, rower będzie co najwyżej tłem do historii o dniu niezwykłym, radzeniu sobie z codziennością, pokonywaniu lęków i ostatecznie godzeniu się z tym, że nie zawsze jest tak, jak bym sobie tego życzyła. Jednak w ostatecznym rozrachunku... się kręci. Zapraszam do lektury.

 

Dorota Rajska

 

 

"Jedziesz na maraton?" pytam. Wiedząc jaka będzie odpowiedź szybko dodaję "weź pojedź". "Gdzie?" - to chyba kurtuazja. "Blisko, Wawer, w Warszawie". "Nie dam rady, jedziemy w góry. "

 W góry? Ja też chcę w góry. Ale chyba się nie uda. Ostatnio miałam już sporo wyjść, mąż się pogniewa, dziecko będzie tęskniło. Tak źle znosi rozłąki. Może jeszcze kiedyś pojadę w góry na rower, ale nie tym razem. Poza tym, maraton...Tej nocy nie spałam najlepiej. Nie wyobrażacie sobie nawet ile myśli roi się w głowie kobiety, która chce coś zrobić. Facet, to by wziął i zrobił. Jakby z tego wyniknęły jakieś konsekwencje, to by się martwił potem. Ale nie kobieta!

No więc leżę sobie w łóżku i rozmyślam. Jest wtorek. Jutro impreza firmowa, a dopiero co miałam wychodne na tor. W sobotę byłam na maratonie z dzieckiem - a więc też rower - nie no, nie ma szans. No i ten maraton, już się umówiliśmy z chłopakami, że jedziemy. Jeszcze nie raz sobie pojadę w góry. Kiedyś...

Minęły dwa dni. Jest czwartek, znów leżę w łóżku, jest czternasta a ja po wczorajszej firmowej imprezie ledwo żyję. Kiedy tak sobie leżę umierając, przypomina mi się pan Jacek Walkiewicz, mówca motywacyjny, który wczoraj tak pięknie opowiadał o tym, jak to trzeba realizować swoje marzenia i zaczyna mi świtać, że przecież chciałam jechać w góry. Umysł rozjaśnił się na tyle, żeby sięgnąć po mądry telefon i ogarnąć logistykę. W tym stanie i tak się rodzinie nie przydam, więc nawet lepiej jak sobie pojadę. To tylko jeden dzień.

Na początku, chłopaki chyba nie są zbyt chętni. Rzucają kilometrażem liczonym niemalże w latach świetlnych i sumą przewyższeń Everestu, ale nie poddaję się. Wreszcie udaje mi się ich przekonać, że dam radę i zgadzają się zabrać mnie ze sobą. Jeden to się chyba nawet ucieszył, ale… to nigdy nie wiadomo.

Przed wyjazdem wykonuję jeszcze telefon do redaktora Śmieszka, czy nie ma jakiegoś fajnego roweru, bo w góry jadę. Ma!

Dorowerota 2 Od tego momentu dochodzę do siebie w niewiarygodnie szybkim tempie i o godzinie 21:39, wprowadzam do salonu Mondrakera Crafty'ego. Nawet mężu zaświeciły się oczy. Wyjazd jest zaplanowany na jutro po pracy. Nieśmiało zagaduję towarzysza życia, że góry, że tylko na jeden dzień. Wcale dużo nie będzie kosztowało, “no i wiesz, rower potestuję sobie…” W odpowiedzi słyszę “No jasne, że jedź! Czemu ty się w ogóle zastanawiasz? Młody, poradzimy sobie bez mamy?”, “No jasne!” Robi mi się przyjemnie i uśmiecham się w duchu. Skąd w człowieku tyle wątpliwości jak jest otoczony tak świetnymi ludźmi?

Nareszcie nadeszła wyczekana chwila. Pod moim domem zjawia się wóz "od rowerów i rowerzyściów". Pakujemy maszyny na dach i ruszamy w drogę. Środowa impreza jeszcze trochę trzyma i wciąż nie do końca do mnie dociera, że jadę, ale właśnie zaczęłam realizować marzenie! Po pięciu godzinach jazdy i kolejnych pięciu snu znów siedzimy w samochodzie, ale tym razem naprawdę będziemy już za moment kręcić. Jedziemy do miejscowości Porąbka w Beskidzie Małym.

Dorowerota 10Poranek jest rześki, toteż ubieram się we wszystko co mam zabrać w trasę. Prognoza pogody zapowiada upalne jak na październik dwadzieścia parę stopni, dlatego po pięciu minutach zaczynam to wszystko z siebie zdejmować. Miny chłopaków mówią “pewnie zaraz zrobi sobie makijaż…” Ruszamy. Oni z przodu a ja na końcu. Nie idzie mi, a to dopiero asfalt, w dodatku prowadzi w dół. Jest niewygodnie. Kierownica za szeroka, opony za grube, przełożeń za mało. Chłopaki odjeżdżają a ja nie mogę ich dogonić.

Jadę miarowo, nie za szybko, i czuję brak siły. Zawsze tak mam na początku, zanim się rozkręcę. Mijamy targ pełen straganów, miasteczko dopiero budzi się ze snu. Kilka znudzonych twarzy ogląda się za nami. Pewnie są przyzwyczajeni do turystów. Ja z pewnością nie jestem przyzwyczajenia do widoku gór z każdej strony, więc buzia mi się cieszy.

Nagle droga skręca pod górę. Po chwili z asfaltowej zamienia się w żwirową i zaczyna mocno się wspinać. Zrzucam biegi i mozolnie kręcę. Rower jedzie w zasadzie dobrze, zawieszenie zablokowane, nic nie buja. Niby wszystko ok, ale trochę dziwnie, jakoś ciasno. Nie potrafię znaleźć dla siebie pozycji. Mimo to jadę. Znów skręt. Ostry i jeszcze bardziej pod górę. Patrzę i aż mi się słabo robi. Ujechaliśmy raptem 500 metrów, a tu już trzeba pchać. Pieszy beskidzki szlak robi się niemiłosiernie  pionowy. Próbuję jeszcze pokręcić, ale bardzo szybko spadam. Poddaję się i schodzę. Następne 200 metrów pokonuję pchając bicykl. Nawet jak próbuję jechać, sił (lub techniki) starcza co najwyżej na kilka machnięć korbą. Przełożenie jest tak lekkie, że korby nie stawiają żadnego oporu, a przez to nie mogę nawet wystartować. Rower się nie rusza, a grawitacja robi swoje. Pcham dalej.

Dorowerota 6Targania rowerów tego dnia było dużo. W między czasie przestawiłam sobie siodełko, klamki, manetki. Potem ustawiłam klamki i manetki z powrotem. Było lepiej, ale wciąż nie mogłam podjeżdżać. Duma cierpiała, bo chłopaki walczyli a mi się nawet nie chciało próbować. Jeśli czegoś nie można zasymulować w warszawskich warunkach to kamienie na trasie. Da się znaleźć strome podjazdy, jest Agrykola gdzie można tyle razy podjeżdżać pod górę, że będzie prawie jak w górach, ale jeszcze nikt nigdzie nie nawiózł i nie wysypał tyle kamieni, żeby znaleźć się na ruchomym podłożu. A tu było dokładnie tak.

Wspinanie w tych warunkach trwało w nieskończoność. Cały czas myślałam sobie, że powinnam dać radę podjechać, ale z jakiegoś powodu nie robiłam tego. Czasami nie udało się nawet wystartować, innym razem jak ruszałam, szybko traciłam panowanie i wpadłam w kamienie. Probowałam opcji z opieraniem się o drzewo, przynajmniej problem wpinania się miałam z głowy ale co z tego, jak po dwudziestu metrach spadałam.

Dorowerota 7Nareszcie! Jest wymarzona grań. Teraz będzie fajnie. Wsiadam na rower, otwieram zawieszenie i płynę. Radość nie trwała długo, znów jest pod górę.

Chyba jak zwykle rzuciłam się z motyką na Słońce. Nie wiem czego się spodziewałam. Może tego, że góry będą mniejsze. Zrobiło się mniej stromo, ale bynajmniej nie lżej. Mniej stromo, oznaczało, że już nie pcham tylko jadę. Był to wysiłek, jaki udaje mi się wykonać tylko raz na jakiś czas. U nas nie ma warunków, żeby tak się zmęczyć. Ledwo mogę oddychać a serce już chyba szybciej bić nie może. Nogi bolą. Nawet ręce bolą.

Przy całym wysiłku fizycznym, muszę być maksymalnie skoncentrowana, bo jeden mały błąd i będę musiała się podeprzeć. A to oznacza pchanie. Jak tu się zatrzymam to już nie uda się ponownie ruszyć. Nie wymiotuję chyba tylko dlatego, że musiałabym zejść z roweru, a to, jak już wiadomo... oznacza pchanie. I po takim podjeździe można powiedzieć, że człowiek rzeczywiście pozbywa się nieistotnych trosk. Jak tylko zrobiło się trochę lżej od razu pomyślałam sobie, że “w moim wieku” i “przecież mogłam oglądać telewizję”. Ale dumna byłam z siebie jak żuk. No i chłopaki mało na mnie narzekali, więc to chyba komplement. Na szczęście pod górę się skończyło i zaczęła się grań. Chyba najprzyjemniejsza część jeżdżenia po górach. To dosłownie jest wisienka na torcie. To ten moment, gdy jest tylko przyjemnie i buzia naturalnie układa się w szeroki uśmiech. Stety niestety, jak to w Beskidach na szlaku w piękną pogodę bywa, pojawili się turyści. A jak już się pojawili, to stadami.

Zaraz też pojawił się zjazd. I to nie byle jaki zjazd. Stromy i kamienisty, gdzie właściwa ścieżka to raptem 40 centymetrów szerokości a reszta to wyschnięty strumyk. Oczywiście, którędy idą turyści? No, przecież nie strumykiem. To było dla mnie wyzwanie. Zupełnie odblokowałam obydwa amortyzatory i delikatnie ruszyłam w dół. Nie powiem - było ciekawie. Nawet nieźle mi szło. Rower płynął po luźnych kamieniach a hamulce ratowały mnie i obecne na szlaku dzieci.

Dorowerota 4

Dorowerota 1

Zjazdy lubię. Zawsze trzeba wysilić głowę, żeby zjazd się udał. Przy każdym pokonuję jakiś lęk. Chciałabym jechać wolniej, ale wolniej znaczy mniej stabilnie, a upadek na kamienie boli. Więc muszę jechać trochę szybciej. Ale się boję. Ale muszę. No trudno, najwyżej trochę poboli, w końcu po co mam kask. Łapię flow i turlam się w dół. Nie wyobrażajcie sobie, że to wygląda tak, jak na filmach, że tak sobie śmigam i skaczę na hopkach. Ja jadę na miarę moich możliwości, więc wyobrażam sobie, że wygląda to dość komicznie, ale dla mnie to istne szaleństwo

Droga skręca a ja nie trafiam w ścieżkę. Przewracam się na luźnych kamieniach i ląduję w krzakach. Wciąż wpięta w pedały. Cudnie… Turyści patrzą i nie bardzo wiedzą, czy mnie ratować czy się śmiać. Wybawiam ich z opresji i zaczynam śmiać się pierwsza. Po chwili szamotania się z rowerem udaje mi się wyplątać. Wstaję, wsiadam i jadę dalej. Jest bajecznie. Pieszych coraz mniej a ja staram się częściej puszczać klamki hamulców. Widzę Adama, który jakieś 10 metrów niżej właśnie zsuwa się po kierownicy w dół i ląduje na twarzy kiedy jego rower staje w pionie na przednim kole 30 centrymetrów przed twarzą jakiejś pani.

Dorowerota 9To mi wystarczy. Zsiadam i schodzę. Przecież nie jestem aż tak szalona. Prawdziwa zabawa natomiast zaczyna się dopiero teraz, gdy skończyli się turyści. Nigdy wcześniej nie pokonywałam tak długiego i stromego zjazdu na raz. Na początku jadę zachwycona, ale już po chwili czuję zmęczenie i to nie fizyczne. Ten zjazd wykańcza mnie psychicznie. Robię coraz więcej błędów. Niby jest fajnie, ale jednak się boję. Czuję, że rower jedzie, ale ja kurczowo naciskam hamulce. Nie jestem z siebie zadowolona. Nie mam czasu myśleć, wychylam się za siodełko i staram się nie wpaść pomiędzy kamienie. Zjazd trwa i trwa. Zakręca, ścieżka wije się to raz jedną to drugą stroną wyschniętego strumyka. Przejeżdżanie przez niego nie jest przyjemne. Zawieszenie pracuje, rower płynie. Szeroka kierownica spisuje się znakomicie. Duża dźwignia pozwala maszynie gładko wejść w zakręt.

Maksymalna koncentracja. Jeden mały błąd i wyobrażam sobie siebie bez "jedynek".

Jest! Koniec. Wyjeżdżamy na asfalt. Chłopaki już tam są. Jestem wyczerpana, ale szczęśliwa. To było coś nowego. Kiedy ostatnio zrobiliście coś pierwszy raz w życiu? Jedziemy dalej w dół asfaltem po serpentynach. Droga jest poprzecinana rynnami odprowadzającymi wodę. Panowie skaczą przez nie, a ja się boję. Kiedyś wylądowałam 2 metry przed rowerem skacząc przez taką rynnę i strach przed powtórką jest silniejszy ode mnie. Może kiedyś znów się odważę…

Dorowerota 5Pogoda jest wspaniała. Środek października i 24 stopnie. Widoki przecudowne. To jest prawdziwa polska jesień w pełnej krasie. Szczyty i doliny... i endorfiny.

Takich zjazdów i podjazdów było jeszcze dużo. O mały włos a nie wycofałabym się w połowie drogi. Na szczęście byłam z osobami, które się na to nie zgodziły i dzięki temu udało mi się przeżyć kilka naprawdę wspaniałych chwil. Radość po pokonaniu własnych słabości cieszy mnie jak nic innego.

Dorowerota 8Nowa kreska na liście spełnionych marzeń. Kto powiedział, że muszą być wielkie? Tak więc, jak to czasami bywa plan był szalony. Podróż tam i z powrotem trwała dłużej niż cała jazda na rowerach. Czy opłacało się? Pewnie nie, ale było warto. Polecam!