Długie wyprawy - to jest to, co lubię w rowerze najbardziej! Ponieważ niedziela zapowiadała się idealnie, nie mogłem zmarnować ani minuty. Pobudka piąta rano, szybkie śniadanko, pakowanie i czas ruszać daleko przed siebie. Jak daleko? Przez trzy kraje...
Lubię podejmować różne trudne wyzwania, zwłaszcza rowerowe. Stąd mój udział w czterodniówce Bike Adventure w Szklarskiej Porębie, czy Śnieżka Uphill Race. Ale ostatnio wymyśliłem sobie coś zdecydeowanie wymagającego i chyba bardziej bliższego temu co lubię: "Bałtyk-Bieszczady Tour", czyli 1008 km jazdy non stop. Skoro już znalazłem się na głównej liście startowej, to czas na odpowiedni trening. Nie mam czasu, żeby np. spróbować jazdy całodobowej, więc wymyśliłem sobie krótszą, ale trudniejszą trasę. Do tego na tłusto, jako dodatkową trudność.
Niedziela zapowiadała się znakomicie, więc nie mogłem zmarnować ani minuty, jak już wcześniej wspominałem. Zwłaszcza, że dzień jesienią krótki. Już w sobotę się spakowałem, dbając o najdrobniejsze szczegóły tak, aby nie jechać obładowany nadmiernym bagażem, ale też mieć przy sobie wszystko co niezbędne. Zamontowałem 2 koszyczki na bidon o regulowanej szerokości, bardzo praktyczną, choć niewielką, torbeczkę na ramę Lezyne, kilka elastycznych pasków na rzepy na ramę (gdyby coś trzeba przymocować, np. ściągniętą odzież), odpowiednie oświetlenie i tzw. nerkę. Plecak u mnie nie ma szans! Za bardzo zaburza wentylację pleców, co mocno wpływa na komfort i tempo jazdy.
Pozostało ustawić budzik i do spania. Nieprzyjemny dźwięk napastuje uszy już o 5.00 rano. Pierwsza myśl: "przecież dziś mam wolne!". No właśnie! Czas się zerwać i ruszać w trasę! Konsumuję treściwe śniadanie i szczegółowo sprawdzam temperaturę. Zajmuję to trochę czasu, ale nie chciałbym zaliczyć powtórki z innego wypadu, kiedy w skromnym ubiorze musiałem jechać 4 godziny w temperaturze 5 stopni i do tego cały przemoczony przez skraplającą się mgłę. Było mało wesoło... Ale tym razem wiem, że krótkie spodenki, cienki podkoszulek i jedna bluza powinny zupełnie wystarczyć. Czternaście stopni na plusie to bardzo przyjemna temperatura nad ranem. Zwłaszcza jesienią. Uruchamiam mini GPS Lezyne, który będzie zapisywać moją trasę, słynne Endomondo na smartfonie, przedni szperacz i tylny "mrugacz" i jeszcze po ćmoku wyruszam w nieznane. ;) Tak jak mówiłem: nie można zmarnować choćby minuty dnia!
Tak się składa, że mieszkam w dość wyjątkowym miejscu i mam tu blisko do dwóch granic: ze Słowacją i Czechami. Naturalnie samo z siebie prosi się, aby odbyć wycieczkę przez trzy kraje. Pierwszą taką trasę obmyśliłem już dwa lata temu i ją zrealizowałem, ale teraz miało być nieco inaczej - możliwie z dala od głównych dróg i na tłusto! Do tego postanowiłem zaliczyć dodatkową atrakcję w postaci Trójstyku, czyli miejsca, gdzie łączą się granice Polski, Czech i Słowacji. Tam też miałem nadzieję na przekroczenie granicy w drodze powrotnej do PL. Tym bardziej, że trzeba się tam wspiąć i nie chciałem "stracić zdobytej wysokości". Ta trasa ma jeszcze jedną ważną zaletę. Otóż jeśli brakłoby mi pary w nogach, to już w Czadcy na Słowacji, ewentualnie ze Zwardonia, mógłbym wrócić do domciu pociągiem. Ale to tak tylko w wyjątkowym przypadku...
Pierwsza godzina to jazda po ciemku i w półmroku. Tak do J.Goczałkowickiego. Tu już prawie mogłem obserwować wschód słońca. Prawie, bo jakieś tam chmurki wisiały. Ale najprzyjemniejsza jest ta pustka w miejscu, które zazwyczaj jest mocno oblegane. Chwila odpoczynku i ruszam dalej, w kierunku J.Łąka. Trasa wiedzie przez pola, przecina główną drogę na Strumień i ponownie prowadzi w odludne tereny. Tutaj szlaki rowerowe są dobrze oznakowane i do tego co kawałek jest mapka. Można bardzo komfortowo, bez korzystania z GPS czy własnej mapy, odnaleźć swoją zaplanowaną drogę. Ja kieruje się na Strumień przez lasy i dalej do Zebrzydowic. Połowa trasy biegnie lasami, połowa to boczne asfaltowe drogi, ale dość przyjemne i widokowe. Co jakiś czas możemy napotkać punkty postojowe, zbudowane specjalnie dla rowerzystów. Na jednym z nich leżały nawet gazety... :) Najwidoczniej grzybiarze zostawili.
Za to kawałek dalej trafiłem na wyjątkowe błoto - jak dobrze jechać na tłustej maszynie! Miejsce znałem, ale wtedy leśnicy nie prowadzili żadnych prac, do tego wtedy jesienią była susza. A w tym roku raczej opadów nie brakuję... Podczas przecinania trasy zwanej "Wiślanka", napotykam sporej wielkości stary samolot. Moja ciekawość musiała zostać zaspokojona i ruszyłem w jego kierunku. Nie mam pojęcia, co to za maszyna, ale moją uwagę przykuły wyjątkowo tłuste opony. Dla zainteresowanych dodam, że można wejść do środka maszyny. Ja nie miałem za bardzo czasu, po za tym, chyba byłem jeszcze zbyt wcześnie. Skorzystam następnym razem.
Opuszczam "lotnisko" i ruszam w kierunku Zebrzydowic. Trasa robi się bardziej pofałdowana, ale też bardziej malownicza. Niestety szlaki rowerowe, którymi się poruszam, są zdecydowanie słabiej oznakowane. Trafiam też na miejsce, gdzie dowcipnisie odwrócili znaki w przeciwnym kierunku. Zrobiłem dobry uczynek i ustawiłem je jak należy. To również mi pomogło w odnalezieniu właściwej trasy, bo nie sposób pamiętać każdego odcinka po jednorazowym pokonaniu, do tego dwa lata temu. Ale pamięć mnie nie zawodzi, zwłaszcza w kluczowych momentach. Takim było miejsce wypoczynkowe dla rowerzystów nad pewnym stawem. Możemy wjechać na pomost, usiąść przy stoliku i delektować się widokami. Aż żal opuszczać to miejsce...
Stąd już niedaleko do Cieszyna i do Czech. Jakoś tam mnie ciągnęło najbardziej. Obieram właściwy kierunek, pokonując jeszcze parę męczących górek i docieram powoli do samego Cieszyna. Normalnie jeszcze bym tu pojeździł po obu stronach, bo to piękna miejscówka, ale czas pogania. Zaliczam promenadę po polskiej i czeskiej stronie, kilka pamiątkowych fotek i ruszam dalej. Teraz już po asfalcie, bo bocznych tras nie znam. Może następnym razem spróbuję je zaliczyć. Kiedy tradycyjnie już chcę zrobić fotkę przy wjeździe do miasta Trinec, zostaje rozpoznany. Może nie tyle ja, co barwy naszego portalu - pozdrawiam. Gość na szosie okazuję się być miłośnikiem tłustych maszyn i sam już ma w planach wyciągnięcie swojego tłuściocha, czy tam nawet tłuściochów. Wskazuje mi też ciekawą miejscówkę, ale dziś na to nie ma czasu. Może uda się innym razem? Teren sam w sobie jest interesujący, a dokładnie góra, którą widzę tuż za miastem. Będzie jeszcze okazja...
Nieco pogadaliśmy i czas na dalszą jazdę. Z racji różnicy w sprzęcie, a dokładnie wagi, ja zabezpieczam tyły... ;) Powoli, choć całkiem dobrym tempem, poruszam się w stronę Jabłonkowa i dalej do Mostów. Częściowo bocznymi i przyjaznymi rowerzystą dróżkami, po trochu bardziej głównymi trasami. Po drodze trafiam na wyjątkowy obiekt: "Bike Tower". To jest wielopoziomowy parking rowerowy, w pełni zautomatyzowany. Wiem, że Czesi lepiej podchodzą do tematu roweru jako środka transportu, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Nic tylko brać wzór!
Mosty u Jabłonkowa (Mosty obok Jabłonkowa) - tam jest ciekawa stacja narciarska, którą w końcu muszę kiedyś odwiedzić. Na tłusto! Oczywiście nie dziś, bo śniegu nie ma. Za to jest jakiś festyn, czy odpust? Trudno określić, ludzi sporo. Muszę się przeciskać. Ale za to "Holki" mocno zainteresowane tłuściochem! ;) Dalej rozpoczyna się już konkretniejsza wspinaczka i pierwsze góry. Na liczniku widzę zaliczoną pierwszą stówkę, ale kondycja dopisuję. Wspinam się na jakąś wyższą górkę, po czym bardzo szybki zjazd do granicy ze Słowacją. W tym miejscu muszę wjechać na główną drogę, aby nie tracić czasu. Są szutrowe trasy w lesie, ale nie mam czasu na ich rozpoznanie. Wolę skupić się na odnalezieniu trasy do Trójstyku. Widziałem ją jedynie na mapach Google, a to oznacza szukanie miejsca widzianego od góry w poziomie, do tego bardzo możliwe, że już wyglądające inaczej. Tak też jest, ale GPS pomaga wjechać we właściwym kierunku.
Trafiłem! Trójstyk odnaleziony, ale położony jest jakby w dole, a nie na szczytach, jak się spodziewałem. Dosłownie kawałek od nowo wybudowanej ekspresówki do polskiej granicy. Myślałem, że w tym miejscu przedostanę się swobodnie do Polski, ale tu mały Zonk! Teoretycznie da się, tylko jak pokonać głęboki wąwóz w butach SPD i z ciężkim, obładowanym rowerem? Chyba był tu kiedyś mostek, albo miał być, ale teraz go nie ma. Nie zaprzątam sobie tym głowy, wracam na Słowację i kontynuuję podróż w stronę Zwardonia. Tylko przez przypadek zapominam zabrać swojego napoju, jedynego w tym momencie. Ale przecież już niedaleko do granicy... Droga techniczna wyglądała kusząco, tylko szybko brakło asfaltu. Zacząłem błądzić i nie miałem innego wyjścia, jak poszukać trasy do głównej drogi, a właściwie byłej głównej na Zwardoń. Szybki zjazd w dół i ponowne szukanie trasy. Niby niedaleko, ale jak tam się dostać? GPS wskazał kierunek, tylko gdzie ta droga? Jest! Zarośnięta, ale coś tu jest. Obawiałem się tylko miejscowych rolników, że im po polu dreptam... Na sczęście trafiam gdzie trzeba i dalej już tylko mozolna wspinaczka. Im bliżej PL, tym trudniej. Ostatnie metry są wykańczające, ale jestem! Cholernie spragniony i wkurzony na moją sklerozę... ;)
"Zatankowałem" na stacji benzynowej i przy okazji zostałem zaczepiony przez sympatycznych, starszych motocyklistów. Mąż: "popatrz, trochę wody, własne siły i też pojedzie".Żona: "ha ha ha". Ja: "da się i nawet spalanie niskie! Poniżej 2l/ 100km." :) Nie tylko zatankowałem, ale też pojadłem. Sympatyczna pani zrobiła mi smacznego Hotdoga. Dalej już niby z górki, ale to tylko w teorii. Na rowerze nie możemy przejechać przez tunel, musimy kluczyć bokami, a to oznacza kolejną wspinaczkę. Tym razem w kierunku miejscowości Laliki. Stromo, ale dalej już szybki i przyjemny zjazd w kierunku Węgierskiej Górki. Po drodze jeszcze mała wspinaczka do Traktu Cesarskiego i dalej jak rowerostrada! Rozpęd, lekko w dół, równy asfalt i non stop w okolicach 30 km/h. Bardzo przyjemny fragment mojej drogi. Dopiero w Węgierskiej przeskok na drugą stronę rzeki i dalej po prostej w kierunku Żywca. Niestety, nawet bocznymi dróżkami w towarzystwie licznych konserw. Ludzie wracają z weekendu...
Żywiec był jakby miejscem granicznym. Od tego momentu robiło się ciemno i trzeba było włączyć światła. Ale mnie czekała jeszcze jedna wspinaczka, choć może mało wymagająca - do Wilkowic Górnych. Przy okazji zaliczyłem małe zawody, naciskany przez jakiegoś okolicznego kolarza górskiego. Cisnął za mną ostro, ale się nie dałem i zwłaszcza w końcowym, trudnym odcinku, pozostawiłem go daleko w tyle. Ale już na granicy wytrzymałości, bo 180 km w nogach wyraźnie czułem... Pozostało zjechać do centrum Wikowic i dalej czerwonym szlakiem do Bielska-Białej. Tu jeszcze zaliczyłem mały popas w postaci frytek w ulubionym punkcie. Pani sypnęła od serca, więc mocno pojedzony i napojony ruszyłem w stronę domu. Niestety Mini GPS Lezyne umarł przed końcem podróży, ale i tak wytrzymał dużo więcej niż wskazywała instrukcja. Już po ciemku docieram do swojego gniazdka, zaliczając łącznie 206 km i ponad 1600 m przewyższenia.
Lepiej wykorzystać dnia się nie da. Wyruszyłem o ćmoku i tak też powróciłem. Wyprawa rewelacyjna i w pełni zrealizowana! Czuję zmęczenie, ale też satysfakcję, że nie zmarnowałem ani minuty tego fantastycznego dnia. Szkoda, że ta jesień jest taka surowa i nie pozwala na więcej tego typu wypraw. Mam jeszcze sporo niezrealizowanych planów. A trenować trzeba, zwłaszcza długie dystanse!
Maciej Paterak