broken bike helmet cropAkcja "kopiuj-wklej" zdarza nam się drugi raz w historii tego portalu. Ale WARTO! Ten kawałek naszej strony oddajemy dziś Przemkowi Zawadzie, który poruszył temat bezmyślności i braku empatii podczas maratonów i pewnie niejednej imprezy kolarskiej. KONIECZNIE PRZECZYTAJCIE. Dzięki Przemek!

Redakcja Team 29er

Jestem frajerem

Przemysław Zawada (Przemekzawada.com)

"Jestem frajerem, gdyż w minioną niedzielę zaprzepaściłem szansę, by powalczyć o pierwszą dziesiątkę, może piątkę. W kategorii wiekowej. Na ogórze o puchar wójta podwrocławskiej gminy. Ech, cóż to byłby za sukces… Szansa nań uleciała jednak bezpowrotnie w momencie, w którym kontrolę nad działaniami przejął instynkt. Nakazał się zatrzymać. Dlaczego? Cóż… Sytuacja wydała mi się podówczas dosyć klarowna.

Do niedzielnej gonki wystartowaliśmy kategoriami wiekowymi, w dwuminutowych odstępach. Jak to na amatorskich imprezach bywa, od mety poszedł gaz i szybko zostało nas w czołowej grupce M4 nieco ponad dwudziestu. Na jedenastym kilometrze, po ostrym skręcie w prawo, wjechaliśmy na długi fragment równego jak stół asfaltu. Dodatkowo, w tym miejscu porządnie dmuchało w plecy, nie dziwota więc, iż poruszaliśmy z prędkością ok. 50 km/h. Z podobną musiały gonić grupy, które wystartowały przed nami. Myślę, że prosto jest sobie wyobrazić, że dzwon przy tej prędkości może mieć opłakane skutki. …i niestety miał.
Okazało się bowiem, iż w grupie przed nami ktoś komuś liznął koło i jednego z chłopaków porządnie skotłowało. Na tyle porządnie, by leżał sam jak palec, nieprzytomny, w poprzek drogi, powyginany w każdy z możliwych sposobów. Jak trup niemalże. Nie, nie przesadzam. Wtedy w obrazku pojawiliśmy się my – pierwsza grupa z M4. …i w tym właśnie momencie sytuacja zrobiła się poniekąd problematyczna.

Jechałem wtedy jako -naste koło, za mną było raptem kilka osób. Gdy zbliżyliśmy się do leżącej postaci (było ją widać z dobrych kilkuset metrów), czołówka grupy przeszła praktycznie bez odjęcia, niektórzy niemalże górą, po chłopie, inni szukali jakiejś luki przy poboczach. Wydaje mi się, że byłem pierwszym (lub jednym z pierwszych), który zaczął się drzeć „stój!” i zatrzymał się. Dołączyły do mnie (zatrzymawszy się lub zawróciwszy) trzy czy cztery osoby. Rzuciłem info, na którym kilometrze stoimy, któryś z chłopaków szybko wykręcił 112. Cała akcja nie trwała więc zbyt długo – ruszyliśmy po jakiejś minucie pewnie. W międzyczasie chłopak zaczął wydawać z siebie dźwięki, co znaczyło, że jest wciąż po dobrej stronie Styksu.
Co w tym czasie robiła reszta grupki, w której jechaliśmy (celowo nie używam słowa „peleton” – o tym za chwilę)? Jak to co – paliła wrotki. Przecież „ktoś się zatrzymał”. A to oznacza, że do wiekopomnej bitwy o laur z plastiku jest pięciu frajerów mniej.

OK, zgoda – to nie była jednoznaczna sytuacja. Opowiem Ci zatem, w jaki sposób ja ją „czytam”.

W moim idealnym, wyimaginowanym świecie całe zajście wyglądałoby następująco: prowadzący naszą grupkę, widząc samotnego, nieprzytomnego chłopaka (rozmaślonego w dodatku w poprzek drogi), bez namysłu zatrzymują całą dwudziestkę (wyścig dopiero się zaczął, nic nie odjechało – można się spokojnie samemu „zneutralizować”), po czym wzywamy pomoc i ruszamy ganiać się dalej. Proste.

teodor bjerrang 173772 unsplash

Jak się okazuje – tylko dla mnie. Po przedymaniu we czterech większości pozostałego dystansu, już za metą, pozwoliłem sobie wymienić kilka uwag z osobami, którym do głowy nie przyszło zatrzymanie się i wezwanie/udzielenie pomocy. To reprezentanci kilku ekip (co najmniej czterech), wysłuchałem zatem argumentów większości zainteresowanych. Kilka z nich uparcie się powtarzało, pozwolę sobie zatem na komentarz.

Najczęściej powtarzało się pytanie o to, czy widziałem kiedyś, by peleton zatrzymał się do wypadku w trakcie wyścigu. Cóż…
Panie i panowie, pociąg z napisem „peleton” spierdolił nam wszystkim kilkanaście lat temu. A i nas wtedy nawet na peronie nie było. I nie jeździmy „wyścigów”. Jeździmy ogóry, na mecie których czekają na nas plastikowe puchary, wręczane przez przeróżnej maści wójtów, burmistrzów i sołtysów. Możemy sobie udawać zawodowców ile wlezie, jeździć na planach, suplementować się w ten czy inny sposób (w ten inny w sumie nie możemy), wcierać maści i balsamy, ale „udawanie” to jedyne, co mamy. Oprócz tego: dobrą zabawę (ponoć) i zdrowie (jak widać – nie zawsze).
Dlatego twierdzę, iż naszym nadrzędnym obowiązkiem w takiej sytuacji (bezpośredniego zagrożenia życia) jest: zatrzymać się i wezwać pomoc. Dlaczego? Wybierz sobie jeden, spośród dostępnych powodów: mamy te wzniosłe (konstrukcja etyczno-moralna, przekonania religijne, kindersztuba), mamy też i pragmatyczne (reguła wzajemności czy artykuł 162. kodeksu karnego). Każdy z nich jest zarówno dobry jak i wystarczający.

W kwestii porównań do sportu uprawianego na zawodowym poziomie mam jeszcze jedną dygresję.
Mam nad Tobą niewielką przewagę: tak mi się w życiu poukładało, że stało się to i moim udziałem. Sport w wydaniu pro. Nie, nie jestem zawodowym kolarzem. Mam na myśli inną dyscyplinę, którą się pasjonuję. Taką, która z definicji polega na tym, że trzeba sobie od czasu do czasu zdrowo jebnąć. Ale tak naprawdę zdrowo. Tak zdrowo, że większości samozwańczych twardzieli, ułamek sekundy wcześniej, zwieracze wysłałyby info o treści „Fatal error”. Jak się słusznie domyślasz, to rajdy samochodowe. Zanim jednak stwierdzisz, że i na nich znam się pewnie tak słabo jak na kolarstwie zawodowym pozwól, bym rozwiał Twoje wątpliwości: znam się na nich nieco lepiej. Mam na koncie m.in. tytuły mistrzowskie trzech różnych krajów, jeździłem z trzema mistrzami Polski w generalce, startowałem na imprezach rozgrywanych w kilkunastu krajach (w tym, zarówno w mistrzostwach Europy jak i w WRC). Swoje zatem przeżyłem. Dotyczy to również niezliczonej ilości dzwonów. Swoich i kumpli, z którymi się ścigałem. Uwierz mi więc, iż naszym sporcie nie do pomyślenia jest sytuacja, w której ktoś kogoś zostawiłby bez pomocy. Wynika to z dwóch powodów: a) tak traktują przepisy dotyczące tzw. procedury wypadkowej (być może i w amatorskim kolarstwie przydałyby się tego typu zapisy) – za ich złamanie grożą nader surowe kary (wykluczenie z rajdu, zawieszenie licencji); b) po prostu szanujemy siebie nawzajem. Ten drugi argument sprawia, iż ten pierwszy mógłby nie istnieć. Nie wyobrażam sobie, by któryś z chłopaków nie zatrzymał się na dzwonie, nie widząc znaku OK lub widząc SOS (już tłumaczę na „kolarski”: OKejka to taki kolarz w rowie, otrzepujący się po fikołku; SOS natomiast to np. ślina, która wyciekała na asfalt z nieruchomych ust tego chłopaka w Miękini). W rajdach, dla kogoś, kto w sytuacji zagrożenia czyjegoś życia wyprostowałby ino prawą, nie byłoby już miejsca. Środowisko zjadłoby go żywcem i wypluło resztki. A mówimy o sporcie, w którym tniemy się na ułamki sekund a brak wyniku może skutkować utratą kontraktów idących w miliony. Euro. Nie utratą talonu na karton darmowych żeli.

Ale fakt, zawsze możesz powiedzieć, że kolarstwo to nie rajdy. Że tutaj organizator ma zadbać o bezpieczeństwo. No nic bardziej bzdurnego. Że niby w jaki sposób miałby się o tym dzwonie dowiedzieć? Telepatycznie? Puszczając na trasę dziesięć karetek, po jednej na każdą grupę? Wbijże sobie do głowy: jeśli nikt z nas nie zadzwoni po pomoc, ona sama z siebie nie nadejdzie. To od nas zależy i do nas należy zadbanie o to, by przy cięższych dzwonach (a i takich nie da się niestety uniknąć) jak najszybciej znalazła się pomoc medyczna. Zapewniona przez organizatora. I na tym w sumie kończy się jego rola.

Na koniec komentarz do jednej z deklaracji, która padły na mecie: „nikt nie jest tutaj od udzielania pomocy”. OK, zgadzam się, niech więc tak będzie. Ty zajmij się goleniem plastików, ja zaś obiecuję, iż zatrzymam się przy każdym, kogo życie będzie, w moim mniemaniu, zagrożone.
Możesz spać spokojnie – również przy Tobie."

 

Kilka słów od redakcji Team29er. Pewnie zbędnych... Jeździmy na rowerach, startujemy w maratonach i innych imprezach. To co opisuje Przemek, nie jest niestety niczym niezwykłym dlatego najwyższa pora sprawę rozdmuchać, a przede wszystkim....nosz kurfa, włączyć MYŚLENIE i wyłączyć EGOIZM, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nam "amatorom" żyłka pierdząca nagle pęknie i jedyną pomocną ręką będzie ręka boska. "A peleton i tak już dawno spierdolił...." AVE!