Ahhh... Stump Jumper... Od czego by tu zacząć? Może od trudnych początków, zwątpienia, drugiej szansy i wreszcie kompletnego zauroczenia. Przedstawiam swoją zbyt krótką znajomość z rowerem Specialized Stumpjumper Comp Carbon 29.
Dorota Rajska
Jakiś czas temu, rozmawiając z red. Śmieszkiem, on jak zwykle wspomniał, że "jeszcze nic nie wie..., ale może się uda..., aczkolwiek niczego nie obiecuje..., że być może dostanę Stumpjumpera FSR"...A ja, jak to ja, napaliłam się jak dziecko na lizaka i o niczym innym już nie myślałam. Kiedy rower był gotowy do odbioru, postawiłam świat na głowie, żeby jak najszybciej mieć go przy sobie.
Gdy więc "Stumpty Jumpty" (tak go nazwałam) pojawił się w moim domu (ku uciesze męża, że będzie kolejny rower) nie zastanawiając się zbyt długo zabrałam sprzęt pod pachę i pojechałam na pierwszą Mazovię do Legionowa. No cóż. Ktoś, kto podchodziłby do spraw metodycznie i sensownie, pewnie przemyślałby taką decyzję lepiej i nigdy jej nie podjął. Po co, po płaskim Mazowszu ścigać się na rowerze, którego przeznaczeniem są górskie ścieżki? Rowerze w pełni zawieszonym, z widelcem o skoku 130 mm? Na co komu, przez 55 kilometrów dość płaskiego terenu opony o szerokości 2,3” z agresywnym bieżnikiem? No cóż... Ktoś rozsądny, gdyby miał wybór, być może wziąłby lepiej przystosowany rower. Ale nie ja... Jak nie teraz to kiedy? Jak nie tu, to gdzie? Jak nie ja, to kto?
Nie mogę powiedzieć, trzymałam się dzielnie. To znaczy mniej więcej tyle, że dojechałam do mety. Ale lekko nie było
Rower jechał jak czołg. Czyli po wszystkim, ciężko i powoli. I z całą pewnością nie przyznam się, że to był brak formy. Wszelakie przeszkody, jakie wymyślił organizator wciągałam nosem (w przenośni). Podjazdy, zjazdy, piach, korzenie. Bajka. W szczególności podjazdy miło wspominam, kiedy wszyscy pchali a ja jechałam...
Niestety, zaraz potem, gdy tylko zaczynała się płaska twarda droga, patrzyłam z żalem jak ci sami tragarze wyprzedzają mnie zostawiając za sobą tumany kurzu. Jeśli Stumpjumper czegoś nie lubi, to pośpiechu, zwłaszcza po płaskim... Poza tym, siodełko mi nie pasowało, kierownica była zdecydowanie za szeroka. Po pięćdziesięciu kilometrach już nie wiedziałam jak ją trzymać, żeby było wygodnie. Zawieszenie bujało, a jak go zablokowałam to się zrobiło niewygodnie. Rower poszedł w odstawkę.
Na szczęście, nie na długo.
Zbliżała się majówka i była spora szansa, że pojedziemy w Beskid Sądecki. Z pięciolatkiem w prawdzie na rowerze jeszcze nie da się poszaleć, ale oczami wyobraźni już widziałam zjazdy...Najpierw obowiązki rodzinne i wycieczka w góry. Nie było źle, młody nie marudził, ale i tak mój sonar wypatrywał gdzie by mu można było pojeździć. Droga, którą szliśmy, oraz z obserwacji, wszystkie pozostałe były bardzo, ale to bardzo strome. Jeżdżenie po nich wydawało się słabym pomysłem i raczej kojarzyło mi się z pchaniem. Kiedy tak maszerując dotarliśmy na grań, okazało się, że biegnie tamtędy szlak rowerowy. Miałam okazję przejść się nim i postanowiłam wrócić następnego dnia z rowerem.
Wstałam o 7 rano, przygotowałam co trzeba i wyruszyłam. Trasa pnie się 11 km w górę i liczy sobie 700 metrów przewyższeń zanim dotrze do najwyższego punktu. W sumie ma ok 25 km. Można się rozgrzać dojeżdżając pod szlak, również pod górę. Niebawem dotarłam do oficjalnego miejsca startu. Celem był Wielki Rogacz, 1182 npm.
Ustawiłam oba amortyzatory na Climb i powoli, na najlżejszym przełożeniu zaczęłam wspinaczkę. W lesie było magicznie. Po wczorajszej burzy powietrze było świeże i rześkie. Nie było zbyt ciepło, w sam raz na taki podjazd. Jechałam zupełnie sama. Gdzieś w oddali usłyszałam jak wali się drzewo. Różne myśli przychodzą wtedy do głowy, np. jeśli taki pniaczek spadnie mi na głowę, to czy ktoś mnie odnajdzie na podstawie mojej mobilnej aplikacji GPS...
Nie powiem, żeby było lekko, ale jechało się całkiem przyjemnie. Powoli, czasami slalomem, żeby było łatwiej. Co jakiś czas drogę przecinały rynny odprowadzające wodę. Szerokie na ok 10 cm konstrukcje z drewna wbudowane w ziemię. Pomimo moich obaw nie miałam z nimi najmniejszego problemu. Duże koło, nawet kiedy byłam już bardzo zmęczona gładko się po nich toczyło.
Po dwóch godzinach mozolnego kręcenia stanęłam na Rogaczu!
Nie muszę chyba się rozpisywać o tym jaka byłam szczęśliwa. Śmiałam się na głos i cieszyłam jak dziecko. Niezapomniane uczucie.
Ale miało być o rowerze, a nie o mnie. To był już zupełnie inny jednoślad niż na Mazovii. Ja nie wiem jak to możliwe, bo rower ani nie jest wybitnie lekki (tzn. lekki jak ścigant), ani nie jest przeznaczony do takich podjazdów, ale jechało się na nim bardzo wygodnie. Amortyzacja trzymała sztywno, szeroką kierownicę łapałam w różnych konfiguracjach, ale najczęściej po prostu trzymałam dłonie na chwytach. Być może, gdyby były rogi byłoby wygodniej, ale to jest coś, co wpadło mi do głowy dużo później. Kiedy jechałam nie brakowało mi ich w ogóle.
Po dotarciu na szczyt miała być już tylko czysta przyjemność - 10 kilometrów granią w dół. Obniżyłam siodełko, przestawiłam amortyzatory na "Descend" i..... Yallaaa! Jechałam i głośno się śmiałam. To było coś pięknego. Aura, jak w górach po burzy. Dziesiąta rano, puściusieńko, wszędzie biało od chmur. Lekka mgła dookoła a na twarzy przyjemna wilgoć. Było trochę rześko ale nie dało się zmarznąć bo kamienie pod kołami serwowały rozgrzewający masaż wszystkich części ciała. Błoto pryskało a rower pędził. Tak sobie wyobrażam niebo.
Jedyne co mnie spowalniało, to zwalone drzewa. Takim nawet Stumjumper nie dawał rady.
Niestety, po paru chwilach jazdy w dół, jak to na grani często bywa, nagle trzeba było kawałek podjechać i tu pierwszy zonk. Siodło było ustawione dużo za nisko. Nie chciałam się zatrzymywać, żeby je podnieść, więc wszystkie następne wzniesienia pokonywałam z kolanami pod brodą (no, prawie). To było dość męczące. Automatycznie regulowana sztyca byłaby zbawieniem, ale niestety, w standardzie jest ona dopiero w wyższych wersja Stumpiego.
Amortyzacja - bajka. Po którymś podjeździe zapomniało mi się odblokować damper (też tak macie?) To po prostu czuć. Jak tylko rower trochę przyspieszył za wzniesieniem, poczułam jak niepewnie jedzie. Krótki postój, jedno szybkie machnięcie "wskazówką" i znów płynę. Już to pisałam wcześniej, i to w sumie jest truizm, ale niesamowite jak bardzo odpowiedni lub nieodpowiedni sprzęt wpływa na naszą odwagę. Kiedy jadę na dobrym bicyklu, czuję, że go kontroluję. Nabieram zaufania, że pokonam przeszkodę. Trudno to opisać i nie chcę wchodzić w jakieś metafizyczne doznania, ale mówiąc tak po prostu, kiedy czuję rower jedzie, boję się mniej. Przełamuję strach i pokonuję coraz większe przeszkody. Jechałam po tym szlaku w takim tempie i z taką odwagą, których nigdy bym się po sobie nie spodziewała. A jednak. To daje niewiarygodną radość.
Skoro już mowa o radości, to nie da się bez wchodzenia w uczucia wyższe i “filozowania” na temat jazdy rowerem w ogóle. Rower to nie jest pralka. To nie jest samolot, który dowiezie nas trochę fajniej niż tramwaj. Jeżdżąc na rowerze przeżywamy różne rzeczy, wzruszamy się i reflektujemy. Ja miałam taki moment, kiedy znalazłam tabliczki informujące, że właśnie jestem w miejscu, gdzie Szlak Partyzancki krzyżuje się z Kuriersko - Przerzutowym. Chwila zadumy, krążące myśli, jak to było w tamtych czasach i co by było z nami dziś, gdyby wtedy było inaczej. No wiecie.
Ścieżka wzywa, więc zaduma trwała krótko. Naszła mnie smutna myśl, że moja wycieczka niedługo się skończy, więc nie tracąc czasu wskoczyłam na Stumpiego i popędziłam ile odwagi. Pamiętam jak koncentrowałam się, aby trzymać dłonie na chwytach (w przeciwieństwie do trzymania ich na klamkach hamulców), ale zbyt długo się nie dało. Uśmiałam się z samej siebie, wychyliłam tyłek za siodełko, zwolniłam i złożyłam w zakręt. Rower sunął jak po szynach. Za chwilę znów było pod górę. Kłania się przełożenie 2x10. Jeden błyskawiczny ruch i łańcuch był na małej tarczy z przodu. Można było kręcić pod górę. Siodło nisko, stanęła, więc na pedałach i po kilku chwilach czułam jak uda zaczynają piec. Jeszcze tylko kilka obrotów korbą, jeszcze kawałek, niestety, za płaskim kawałeczkiem wyłonił się kolejny podjazd i musiałam zrzucić bieg. Usiadłam na siodle i z przykurczonymi nogami popedałowałam lekko pod górkę. To już nie był Warszawski las... przednie koło tańczyło pomiędzy kamieniami ale udało się podjechać bez schodzenia. Ponownie było z górki a ja myślałam tylko o tym, żeby nie chwytać za klamki. Pamiętam dewizę Lopes’a “to, że jedziesz naprawdę szybko, nie jest powodem do hamowania”. Zastanawiam się jak szybko jeżdżą zjazdowcy i, że oni to już chyba niczego się nie boją.
Tak rozmyślając, znalazłam się poza trasą, która u dołu skręciła o 90 stopni w prawo a ja popędziłam wprost na kapliczkę... Tym razem mocno ścisnęłam klamki, odchyliłam się do tyłu i wybuchnęłam śmiechem. Podobało mi się szalenie. Wróciłam na trasę i pojechałam dalej. Po jakimś czasie zorientowałam się, że zgubiłam szlak rowerowy. Napotkani turyści poinformowali mnie, że tędy również dojadę do Piwnicznej. Z żalem pomyślałam, że to już początek końca. Ostatni zjazd i będę na dole. Okazuje się, że owszem, ale nie tak prędko. Droga w dół była w utwardzona, ale momentami tak stroma, że ześlizgiwałam się gdy hamulce blokowały tylne koło.
Jechałam powoli i spokojnie. Czujnie, ale nie strachliwie. Czułam się na tym rowerze świetnie. Gdy nachylenie trochę złagodniało, zgięłam ręce w łokciach, obniżyłam się i popędziłam. Jechałam ile mogłam. Widoki chyba były przepiękne ale nie miałam czasu się rozglądać. Może jeszcze kiedyś tu wrócę, ale teraz cała moja uwaga była skupiona na drodze. Nie zrobiłam też ani jednego zdjęcia gdyż nie chciałam stracić ani sekundy z tej szalonej jazdy. Szlak skończył się na rynenczku Piwnicznej Zdroju. Tam, Majówka trwała w najlepsze. Rynek zapełniony był samochodami a eleganccy turyści wyruszali na pierwsze lody. Ja, cała umorusana błotem, mokra od potu z piachem w zębach i wielkim uśmiechem na twarzy usiadłam sobie wygodnie na ławeczce. To były cudowne trzy godziny.
Krótko, ale magicznie, a teraz wracałam do rzeczywistości. Przynajmniej tak mi się wydawało. Mąż, który przyjechał z synem, aby mnie odebrać z Piwnicznej (nie oszczędzając mi przy tym swoich drwin, że pół góry objadę, a asfaltem gardzę) powiedział, że skoro już mam rower i jestem brudna, jest to najlepszy czas, żeby zrobić kilka zdjęć.
Zatem, z powrotem trafiłam na trasę...
Próbowałam tu podjechać, i gdyby było gdzie się rozpędzić może i dałabym radę, ale na dole były spore kamienie, i pomimo wielu prób, nie udało się złapać na tyle przyczepności, żeby utrzymać się w siodle. Ale zjazd był już przyjemny. Warto było wtargać rower. (Oczywiście wiecie, że zdjęcie nigdy nie oddaje stromizny).
Śliski mostek, na który trzeba było wjechać delikatnie. Atrakcją były wysokie barierki, pomiędzy którymi gdyby koło się “umskło” można było wpaść do strumyka poniżej. Chciałam tego uniknąć, ale kochany mąż powiedział: “w tej rzeczce byłoby świetne zdjęcie”. Mimo wszystko chęć pokazania się w obiektywie wyzwala ze mnie niespotykane dotąd talenty.
Dla zainteresowanych, tu jest mapa Beskidów.
Droga prowadzi z Rytra do Piwnicznej. Z Rytra, ruszamy niebieskim szlakiem (rowerowym, nie pieszym!) w kierunku Roztoki Ryterskiej i prosto pod górę do czerwonego szlaku. Następnie czerwonym szlakiem w lewo, przez Wielki Rogacz i dalej w dół do Polany Niemcowej. Na Niemcowej skręcany na żółty szlak, który pokrywa się z zielonym szlakiem rowerowym. Zielony szlak rowerowy odbija w prawo w pewnym miejscu, ale tego skrętu nie zauważyłam i pojechałam dalej żółtym. Jak się potem okazało, to chyba był dobry przypadek losu, bo podobno na zielonym trzeba było jeszcze kilka razy rower nieść pod górę, a na żółtym radośnie pędziłam w dół.
Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to że cała wycieczka trwała tak krótko. A Sports Tracker (sports-tracker.com) pokazał taki oto wykres:
A miał być test.... a wyszło jak zawsze ;) :)
Co się odwlecze, to nie uciecze, zatem poniżej znajdziecie tradycjne nudny i niepotrzebny opis szczegółów technicznych o samym rowerze Specialized Stumpjumper Comp Carbon 29.
Część II - technikalia
Najpierw kształt. Cóż tu dużo mówić, jak się komuś w tłentyninerach najbardziej podobają duże koła, to Stumpjumper przypadnie mu do gustu. Grube opony Specialized Purgatory Control, 29x2.3" potęgują to wrażenie - na mokrych kamieniach czy małym błocie trzymają się świetnie. Mega wielkiego błota, jak np "sekcji kałuż Cezarego Zet." nie miałam okazji sprawdzić.
Przedni trójkąt ramy został wydziergany z karbonu FACT 9m, z którego słynie Spec. Zwraca uwagę gięta górna rura, ułatwiająca przekrok (tak przeze mnie w przeszłości niedoceniane rozwiązanie), zgrabnie wpasowana i rzucający się w oczy damper. Lekko podniesiona kierownica i malusia duża tarcza od korby. Tak naprawdę, rower wygląda jak wielki czołg, pomimo, że w rzeczywistości taki nie jest.
Zasiadając za sterami Specowskiego bombowca, pierwsze co widzimy to wielkość kokpitu. W oczy rzuca się szeroka na 720 mm kierownica. Bez licznika, blokady amortyzatora, lampki, dzwonka (...), numeru startowego jest na niej tak wiele miejsca, że aż nie wiadomo, co z nim zrobić. Jest gięta w dwóch płaszczyznach (8 stopni do tyłu i 6 do góry) i jest ogromna (przynajmniej dla kobiety). Od początku budziła moje wątpliwości. Na maratonie nie była zbyt przyjemna, natomiast w górach to zupełnie inna historia. Łatwość, z jaką się manewruje dodaje pewności siebie a kiedy pędzi się w dół, jej szerokość zwiększa poczucie bezpieczeństwa i kompletnie nie przeszkadza.
Do aluminiowej rurki przykręcono klamki Avid Elixir 5 i shimanowskie manetki SLX. O ile Elixiry są zgrabne i bardzo mi się podobają, to plastik SLXów nie podoba mi się anit trochę, ale tłumaczę sobie, że to "ten tańszy model". Oczywiście próżno tu szukać wskaźnika aktualnego biegu, ale ja już się przyzwyczaiłam i zawsze patrzę na łańcuch. Z resztą, od dawna nie widziałam już “telewizorków” w rowerach "więcej niż rekreacyjnych". Za to hamulce mają bardzo dobrą modulację, rower nie staje dęba tylko łagodnie aczkolwiek szybko zwalnia, gdy z całej siły wciśnie się klamki.
Lubię detale takie jak czerwony kapsel na sterach i zaciski chwytów. Dla estetów.
Na początku myślałam, że brak manetki amortyzatora to porażka. Uważam, że jest to generalnie przydatna rzecz, która pozwoli nie tyle oszczędzić dużo czasu, ale w ogóle skorzystać z możliwości zablokowania widelca. Na wyścigach, gdzie każda sekunda jest cenna, to wręcz za niezbędnik. Natomiast w górach, w trakcie spokojnego turlania się, nie brakowało mi jej wcale. Tam tempo jest tak zróżnicowane, że jak jest czas, to zawsze można sięgnąć do goleni albo między nogi, żeby zmienić ustawienie zawieszenia, a gdy pędzi się w dół i ściska chwyty ile sił, to nawet do manetki nie byłoby jak sięgnąć. Za to wielki, wielki żal w sercu, że nie ma automatycznie regulowanej sztycy, dzięki której "ścieżkowanie" na "Stumpty Jumpty" byłoby bardziej niż czystą frajdą. Mode wyższy - SJ Elite, już ją posiada i myślę, że ze względu na ten jeden element jest lepszym wyborem niż mój Stumpjumper FSR.
Estetyki ciąg dalszy. Przewody, które poprowadzone są pod dolną rurą, a nie wewnątrz ramy, tak jak się tego spodziewałam. To wbrew pozorom, całkiem fajne rozwiązanie wcale nie deprecjonujące klasy roweru. Zapobiega zbieraniu się brudu wewnątrz ramy, a przede wszystkim wymaga mniejszego nakładu pracy serwisanta. W ramie istnieje jednak otwór - do przewodu ewentualnej manetki tylnego amortyzatora lub regulowanej sztycy podsiodłowej. Niestety brak zaślepki powoduje notoryczne zapychanie brudem wpadającym do środka. Rozwiązanią są dwa: albo kupić dodatkowy osprzęt, albo zakleić...
Mocowania kabli są solidne, przykręcone śrubami do wypustek w ramie. Niestety, przewody odstają pod mufą suportu. Nie wygląda to groźnie, ale jednak zawsze coś tam “dynda”. Ponadto, akurat w tym miejsce chwyta “łapa” bagażnika rowerowego Thule. Niby nic, ale zawsze czułabym się lepiej, gdyby ich tam nie było. A skoro już mowa o bagażniku, nie wyobrażam sobie jakby dało się zamontować rower gdyby miał on koszyczek na bidon. Łapa chwyta dokładnie tam, gdzie jest śruba. (Aczkolwiek nie miałam koszyczka, więc to jedynie domniemanie).
Jako, że dotarliśmy do spodu roweru nie mogę nie wspomnieć o ciekawym kształcie dolnej rury i mufy suportowej. Ta pierwsza najpierw idzie trochę do przodu, żeby łagodnie zgiąć się ku górze. Mufa jest skromna, zwłaszcza w porównaniu do niektórych karbonowych ram, które w tym miejscu zazwyczaj są bardzo obszerne (np. Jamis Dakota 29). W związku z przeznaczeniem FSRa znajdziecie tu mocowanie ISCG05 - standard w rowerach Trail/Enduro. Jak przystało na wysokiej klasy rower - środek suportu to Press-FIT30. Sztywny jest - to prawda, ale różnica w stosunku do tradycyjnych, zewnętrznych łożysk nie jest powalająca.
Podsiodłówka jest dość mocno gięta, dzięki czemu można było skrócić tylne widełki i tym samym zyskać lepszą kontrolę. W prawdzie nie można dowoli obniżyć siodełka, ale to nie przeszkadza. W końcu takiego roweru nie pożycza się małemu bratu, żeby sobie pojeździł. W modelu Comp wahacz wykonano ze stopu aluminium M5. Dla przykładu S-Works ma już karbonowy ogon. W przeciwieństwie do sztywnego Fat'a, Stumpjumper FSR posiada komplet sztywnych osi. Na zdjęciu widać bardzo skuteczny zacisk DT SWISS RWS.
Zawieszenie....temat rzeka. Mnie osobiście najbardziej podobają się ramy o takim właśnie kształcie i prowadzeniu tylnego amortyzatora (w przeciwieństwie do pionowo zamocowanego tłumika). Natomiast niepokoi kształt amortyzatora. Mam już doświadczenie z popsutym damperem, którego tylko Spec montował dawno temu i teraz zamiennik jest albo bardzo drogi albo nie do nabycia. No niestety, albo się na to godzimy albo nie, ale wtedy trzeba poszukać innego roweru. Specialized to firma, która może sobie pozwolić na takie manewry. Trzeba przyznać, że Fox Float działa znakomicie, a wydłużony tłok ma rzekomo poprawić geometrię roweru. Zatem, jeśli ktoś się zdecyduje na Stumpiego, lepiej, niech o niego dba i regularnie serwisuje. Nie można nie wspomnieć o tym, że Spec zastosował specjalnie przygotowaną wersję FOX Float CTD Evolution wyposażoną w tzw AUTOSAG, czyli "prosty" patent pozwalający w szybki sposób ustawić ugięcie wstępne. Dla laików i nie tylko doskonała sprawa. Pompujemy do 300 psów. Siadamy i odblokowujemy dodatkowy zawór. Zawieszenie samo przysiada w stopniu uzależnionym od wagi jeźdźca. W większości przypadków tak zdefiniowane ustawienie sprawdza się w 100%. Moje wrażenia z jazdy są wystarczającym dowodem, że 130mm skoku to w sam raz na dzikie harce w górskich odstępach. Warto wspomnieć, że we wszytkich punktach obrotu znajdują się uszczelniane łożyska przemysłowe.
Zmierzając ku tyłowi, prześwit pomiędzy oponą a ramą jest niepokojąco mały. Co prawda nie miałam okazji wypróbować sprzętu w dużym błocie, ale w górach takiego nie brakuje, a przecież rower jest przeznaczony na tego typu atrakcje. Mimo że Specialized zastosował stosunkowo szerokie ogumienie - 2.3", spodziewałam się lepszego podejścia do tematu...najwyraźniej Amerykanie nie wiedzą jak paskudne potrafi być polskie błoto.
Następnie, to co od niedawna bardzo lubię. Napęd 2x10. Maleńkie tarcze z przodu 36/22 w połączeniu z kasetą 11-36 sprawiają, że można podjechać niemal wszystko, zaś duży prześwit pomaga bezpiecznie przetoczyć się nad wystającymi przeszkodami.
Wisienką na torcie jest napinacz łańcucha. Genialny patent, który trzyma łańcuch w miejscu, żeby nie latał i nie obijał się podczas jazdy w terenie. Potwierdzam. Kiedy szaleńczo jechałam w dół, tym razem nie było niepokojącego dzwonienia łańcuchem na wszystkie strony.
Przerzutki - XT z tyłu i Sram 7 z przodu. Ja nie rozumiem, po co taki podział. Czemu nie trzymać się jednego producenta? Ale dobrze wyregulowane działają bez zarzutów. XT to chyba dobry wybór, jest wystarczająco wytrzymały na ścieżkowe warunki a jednocześnie nie waży wiele.
Na koniec, nie mogę pominąć odblasków na szprychach. Kto by takich nie chciał... :) :) Dla oka wrzucam jeszcze kilka zdjęć bicykla. W pełnej krasie.
.... w nieco bardziej cywilizowanych warunkach.
Widać, że łapa bagażnika chwyta tam, gdzie normalnie byłby koszyczek na bidon. To powoduje drobne utrudnienia w przypadku niektórych uchwytów rowerowych.
PODSUMOWANIE
Pierwsza część testu znakomicie oddaje moją sympatię do produktów Specialized, w szczególności do modelu "Stumpty Jumpty" FSR 29. Myślę, że właśnie o takim rowerze zawsze marzyłam, choć z równą przyjemnością sprawdziłabym konkurencję. Trail Bike z namaszczeniem enduro. Sprzęt, na którym można niemal wszystko i na którego przykładzie doskonale widać, dlaczego Specialized jest uważany za eksperta w dziedzinie sprzętu na wielkim kole. Nie spodziewałam się, że fulll o takiej charakterystyce potrafi tak sprawnie skręcać, ale przede wszystkim podjeżdżać. Czterozawias, słynne "ogniwo Horsta" działa tak, jak można oczekiwać od roweru Trail/Enduro. Pompuje tam gdzie trzeba i kiedy trzeba. Osprzęt...jak to u Speca - płacimy za ramę i za kult, a nie za "przystawki". To nie ideał, ma swoje drobne wady, ale tak to tak jak w życiu - przymykamy na nie oko, skoro reszta jest bardzo OK. Ostatnie słowo ofiary tytułem podsumowania: Bardzo kcem mieć taki rower....